Respawn.pl

O tym, jak nie być profesjonalnym esportowcem

Autor: Aleksander Kurcoń

Czasem wszystko wydaje nam się trudniejsze, niż jest w rzeczywistości. Profesjonalni zawodnicy są dla nas, szarych zjadaczy chleba, jak nieosiągalni bogowie Olimpu. Staramy się tłumaczyć ich potknięcia, tworzymy skomplikowane teorie – tymczasem czas i historia wszystko potrafią wyjaśnić, a ci mityczni herosi nagle stają się zwykłymi ludźmi, których mijamy codziennie na ulicy. Zwykłymi ludźmi, którzy z prozaicznych powodów, tak banalnych, że aż niewyobrażalnych, zawodzą zaślepionych fanów. 

W ostatnim burzliwym czasie polska społeczność CSa straciła dwie czołowe drużyny – ARCY i Virtus.pro. Szufla nadal trwa, zespoły nadal przypominają samochody, które wzięły udział w rajdzie poprzedzonym ulewą. Teraz wkopały się w niewyobrażalne błoto i mielą kołami, nie potrafiąc z tego bagna się wydostać. Im więcej dodają gazu, tym tylko pogarszają swoją sytuację. Polska scena w całej swojej okazałości. Sam już o tym pisałem w lipcu, jednak od tamtego czasu niewiele się zmieniło, a na pewno tego stanu rzeczy nie zmieni jedno – szufla. Codziennie widzę kolejne dream teamy, tak poskładane, że teraz NA PEWNO SIĘ UDA. Staram się uczyć na błędach, dlatego drugi raz w dream team ciężko mi będzie już uwierzyć. Z resztą, w FaZe i Francji chyba też powoli powinni dojść do takich wniosków. I w MIBR także. Otóż w wielu sportach tradycyjnych przerabiano już ten aspekt i praktycznie nigdy to nie wychodziło. Dream teamy to mit, który powinno się regularnie zabijać, by przestać mydlić sobie oczu. 

Tym bardziej jeśli w takowe dream teamy angażujemy graczy, których znamy tylko z gry. W styczniu na wierzch wypłynęło sporo brudu. Z szaf kolejnych zespołów wypadają kolejne trupy – czy to właśnie z Virtus.pro czy z ARCY. MICHU w wywiadzie dla eweszło jednoznacznie przyznał, że w drużynie byli gracze, którzy niewystarczająco się w projekt zaangażowali. Wspomniał także o byalim, który obraził się na cały świat przez jedno – pracę z psychologiem. O pomocy specjalistów trąbiono już od dawna, jeszcze w okresie starego Virtus.pro. Teraz już wiadomo, dlaczego tak długo z tym pomysłem zwlekano – ciężko bowiem zaangażować do pracy psychologa, gdy jeden z zawodników potrafi się na terapeutę obrazić i z dnia na dzień wyjechać z bootcampu. Przyznam, gdy to przeczytałem, to złapałem się za głowę. Zachowanie po prostu niedojrzałe, przypominające raczej mem o wujku Januszu, który nie rozróżnia psychologa od psychiatry, a wszystkich którzy korzystają z terapii wrzuca do jednego worka. Worka zaadresowanego na jeden adres – Wariatkowo. Polska scena w takim razie nadal musi szarpać się z koszmarną mentalnością.

Tymczasem w profesjonalnych organizacjach tak to wygląda:

Niesamowite jak naoliwioną maszyną jest duńska drużyna. Na to jednak składa się ogromna masa czynników pozaesportowych. Mowa tutaj właśnie o badaniach psychologicznych, przygotowaniu fizycznym i mentalnym. Oczywiście by to wszystko wdrożyć w polską scenę, potrzeba sporej ilości pieniędzy. Jak jednak organizacje mają wychodzić z propozycją tego typu przygotowań, skoro zawodnicy nie wierzą w pracę psychologa, czy olewają treningi poza serwerem? 

Jeśli jednak jesteśmy już przy treningach, to o nich również warto wspomnieć. Rallen, MICHU czy Loord mówią o jednym – małym przykładaniu się do treningów. Zawodnicy na bootcampach wolą przeglądać Instagrama, pograć w Fortnite’a czy PUBG, a CS schodzi jakoś na dalszy plan. Gracze po podpisaniu kontraktu spoczywają na laurach i żyją jak pączki w maśle, nie myśląc o tym, co będzie za kilka miesięcy. Brak im ambicji, ponieważ za szybko wchodzą na ten “profesjonalny” poziom. A może przyczyną może być to, że gracze w krótkim okresie przechodzą z etapu “gram dla zabawy, lubię CSa” do etapu zatytułowanego “turnieje, rozgrywki, profesjonalne drużyny”? Granica między mixami, a organizacjami jest już tak zatarta, że szansę na pieniądze z grania otrzymuje duża ilość osób. Spójrzmy jak to wygląda w innych dyscyplinach sportowych – by wskoczyć na najwyższy poziom i otrzymać profesjonalny kontrakt, musisz od dziecka trenować, rywalizować ze swoimi rówieśnikami. Rywalizacja przesiewa gorsze plony jak sito, aż w końcu wykrystalizują się profesjonaliści. Tacy sportowcy znają wartość swojej pracy, traktują wtedy sport jako zawód, do którego muszą się przykładać. W CSie ten próg wejścia jest bardzo mały. Jeśli komuś się skończy kontrakt, lub zostanie wyrzucony z drużyny, to pogra sobie dla funu w FPL-a czy PPL-a, postreamuje, weźmie udział w kilku kwalifikacjach i zaraz znowu wskoczy do karuzeli transferowej. W ten sposób znika ambicja.

Ambicja. Kolejny aspekt, na który narzekali wyżej wspomniani gracze. Doskonałym przykładem tego, jak ważna jest ambicja jest stare goldenfive. Pasha z resztą często o tym sam wspomina. Gdy zaczynali, jeździli z drużyną na międzynarodowe LAN-y samochodem, spędzając kilkanaście godzin w podróży. Wszystko opłacali z własnej kieszeni, pieniądze nierzadko pochodziły z innych prac. Jarek zawsze powtarza jak ciężka była to droga. Droga, która zahartowała ich na całą karierę. Nie bez powodu to TaZ nadal ma ogromny głód wygrywania. Nie bez powodu to NEO był jedynym Polakiem na Majorze w zeszłym roku. Ci gracze po prostu mają charakter zwycięzcy, nigdy nie są nasyceni sukcesem, chcą więcej. Bez tego nigdy nie zajdzie się daleko. A najlepiej poprzeć to jeszcze ciężką pracą. Niestety oba pojęcia póki co są w słowniku polskiego esportowca napisane co najwyżej ołówkiem. Czas na wpojenie ich do głowy.